Korweta była dziwaczna. Zdecydowanie dziwaczna... Miała około sześćdziesięciu jeden metrów długości, była szeroka, klocowata, bez żadnego wdzięku. Wyłącznym jej przezanczeniem miało być zwalczanie okrętów podwodnych, przypominała więc pływający pomost do wyrzucania bomb głębinowych... Wysoki pokład dziobowy uzbrojony był tylko w jedno 105 milimetrowe działo... W lecie będzie na niej gorąco, bo nie ma sztucznej wentylacji, ani instalacji chłodniczej, we wszystkich zaś pozostałych porach roku - zimno, wilgotno, niewygodznie. Będzie się zachowywać po łajdacku na najmniejszej fali, a sztorm na otwartym Atlantyku będzie nią ciskał jak mizernym wiórem. To było naprawdę wszystko, co dałoby się o niej powiedzieć. - Nicholas Monsarrat "Okrutne Morze"
Kiedy niedawno niespodziewanie zobaczyłem pudło ze znajomą sylwetką korwety typu Flower na obrazku, bardzo się ucieszyłem. Wreszcie ktoś (Mirage Hobby!) wypuścił w popularnej 1/350, wtryskowy model przedstawiciela tej ważnej dla historii II wojny, klasy okrętów. I tu mała dygresja: kiedy byłem małym chłopakiem, na biedny wydawniczy rynek schyłkowego PRL-u weszło „bliźniacze” wydanie dwóch marynistycznych klasyków, wzajemnie się uzupełniających. Wyszło jakoś tak, że „Okrętu” nigdy nie przeczytałem, za to „Okrutne morze” – kilkakrotnie. Powieść Nicholasa Monserratta to jedna z książek do której do dziś mi się zdarza wracać. Galeria krwistych postaci, które prawdopodobnie nigdy by się nie spotkał, gdyby wojna nie splotła razem ich losów, okrutne, obojętne morze i oczywiście… korweta. Sami więc rozumiecie, że niniejsza recenzja będzie miała charakter nieco osobisty.
Powiedzieć o korwetach, że to ładne jednostki, to wznieść się na szczyty political correctness. Pękate, z karykaturalnie krótkim pokładem dziobowym, wielkimi nawiewnikami i kwadratowym, przeszklonym mostkiem przed którym - o zgrozo - sterczał maszt, przypominały raczej małe handlowe kabotażowce, lub – co gorsza – jednostki rybackie (pamiętajmy, że projekt Flowerów bazował na wielorybniczych trawlerach). Jeśli chodzi o zachowanie na wodzie, marynarze porównywali korwety do korka: krótki kadłub nie tłumił wzdłużnego kołysania na długich atlantyckich falach, jego kształt sprawiał że korwety miały niską stateczność początkową, jak powiadano kiwałyby się nawet na mokrej trawie. Powodowało to, że okręty te były mokre, brały na pokład duże ilości wody. Co gorsza – ich przechyły były bardzo nerwowe, „szybkie”, co powodowało, że choroba morska była powszechną przypadłością. „Socjal” na pokładzie niewiele odbiegał od warunków doby Nelsona. Aby dostać się z pomieszczeń załogi na mostek lub do maszyn, trzeba było wyjść na pokład. Co gorsza, tak samo było z noszeniem posiłków z kambuza - w rezultacie załoga często bywała pozbawiona ciepłych posiłków przez kilka dni z rzędu. Hamaki (!) załogi były zlokalizowane w pobliżu dziobu, a więc miejsca gdzie przechyły wzdłużne były szczególnie odczuwalne. Ponieważ przez pomieszczenie mieszkalne przeprowadzone były kanały łańcucha kotwicznego, jego hałasy nieustannie towarzyszyły załogom. Ogrzewanie kiepsko wentylowanych kabin to piecyki węglowe, co nie pozwalało na wysuszenie przemoczonych ubrań. Wynosząca 16 w prędkość maksymalna – w zasadzie nie pozwalała dogonić wynurzonego U-boota.
Z drugiej strony, to właśnie „Flowery”- zaprojektowane pierwotnie na pięciodniowe, przybrzeżne rejsy, wzięły na siebie główny ciężar walki z U-bootami w najbardziej gorącym okresie Bitwy o Atlantyk. Cóż, były tanie i szybkie w produkcji oraz proste w obsłudze. Ich łupem padło 39 U-bootów. Nawet po wprowadzeniu nowszych, doskonalszych (również, co ważne dla modelarza – zgrabniejszych!) typów eskortowców, obwieszone coraz nowocześniejszym uzbrojeniem i wyposażeniem, z mostkiem który wreszcie zaczął je upodabniać do bojowych jednostek, Kwiatki wciąż spływały ze stoczniowych pochylni – ogółem zwodowano 267 tych okrętów.
Przejdźmy w końcu do modelu. Przedstawia on zwodowaną w styczniu 1941r. HMS Anchusę. Nie jest to przedstawiciel najwcześniejszej serii (jako pierwszy na wodę spłynął HMS Gladiolus, w styczniu 1940), ale sporo cech wczesnej konfiguracji możemy odnaleźć: główny maszt przed mostkiem, mostek w stosunkowo wczesnej konfiguracji, przypominającej bardziej jednostkę handlową i nędzne uzbrojenie przeciwlotnicze, tworzone przez ustawione na skrzydłach mostku dwa k.m-y Hotchkissa rodem z I wojny światowej. Za to mamy już przedłużony pokład dziobowy – dzięki dodatkowej przestrzeni można było pomieścić stale rosnące na korwetach załogi; o ile początkowo zakładano, że będą one liczyć po 39 osób, ostatnie liczyły prawie 70! Dodano też dwa boczne moździerze bomb głębinowych (ich liczba wynosiła teraz 4), oraz zwiększono ich zapas. Inną, z punktu widzenia modelarza może mało istotną, cechą jest kambuz którego pomieszczenie przeniesiono do przodu, przed komin, dzięki czemu załoga miała większe szanse na gorące posiłki. Cechą charakterystyczną „Anchusy” było malowanie – otóż była ona pokryta różową farbą, Mountbatten Pink. Niestety, mimo iż tajniki malowania opisane są bardzo szczegółowo w instrukcji, jej autor nie pokusił się o sugestie doboru farb konkretnych producentów, ani nawet o próbę scharakteryzowania tegoż odcienia. Z drugiej strony trzeba przyznać, że wujek Google podpowiada, iż jest to twór fioletoworóżowy i taki też odcień pokazany jest w wydrukowanym „w full technicolorze” rozkładzie kamuflażu.
Wg informacji od producenta, stopniowo mają być wypuszczane kolejne korwety, mam nadzieję że zobaczymy zarówno wersje skrajnie wczesne jak i późne – z radarem, innym mostkiem, kominem, silnym uzbrojeniem strzeleckim i „jeżem”. Na razie, wypuszczana jest niemal identyczna „Zinnia” która odróżnia się głównie szczegółami mostka i urządzeniem do trałowania min.
Jakie wrażenie robi zawartość pudełka? Co tu dużo mówić – jeśli chodzi o jakość, Mirage Hobby wypłynął na szerokie wody od czasu choćby U-bootów II. Niektóre modele, choć fajnie pomyślane i projektowane przy bliższym oglądzie irytują technologicznymi wpadkami: wciągami tworzywa, głębokimi i rozmytymi liniami podziałowymi, fakturą powierzchni przypominającą skórkę pomarańczy, „mydlanymi” detalami. Pragnę uspokoić – nic z tych rzeczy. Części są precyzyjnie odlane, nie ma wciągów tworzywa. Detale cieszą oko – choćby uzbrojenie: armata 4calowa, moździerze bomb głębinowych. Odtworzono również komplet przewożonych na pokładzie bomb głębinowych. Ich wyrzutnie z racji skomplikowanego kształtu składają się z dwóch połówek. Doceńmy windę kotwiczną i delikatne kluzy. Na pokładach wykonano imitację deskowań.
Kadłub ma naniesione delikatne linie podziału i zróżnicowane poziome pasy poszycia – sprawia to bardzo korzystne wrażenie. Sterówkę składamy z czterech osobnych ścian. Na pewno dokłada to nieco pracy, za to jeśli ktoś będzie chciał wykonać okna jako otwarte, będzie miał bardzo ułatwione zadanie.
Za łyżkę dziegciu w beczce miodu należy uznać dziwne drobne, równoległe rowki na pokładach które należałoby delikatnie przeszlifować. Na rufowym pokładzie przyjdzie nam także zlikwidować ślady po wypychaczach, na szczęście dość delikatne. Faktura powierzchni kadłuba nie jest idealnie gładka, ale akceptowalna – pod warstwą lakieru raczej nic nie powinno być widać. Jest trochę nadlewek, ale na szczęście są łatwe do usunięcia. Dość grube niestety są ścianki pomostów, ale bardziej doświadczony modelarz i tak je zeszlifuje i zamontuje imitacje brezentowych osłon rozciągniętych na relingach. Ze względu na wielkość kostek wlewowych, w przypadku delikatniejszych detali trzeba będzie wykazać się duża uwagą aby ich nie uszkodzić (albo po prostu naprawdę ostrym skalpelem lub czeską żyletką) i cierpliwością, aby miejsca te dobrze obrobić – ale to pewnie cena za dokładne odlanie detali i brak niedolewek. Szkoda, że nie ma żadnych dodatków w postaci choćby blaszki - z drugiej strony wydaje się, że nie potrzeba wiele więcej niż łatwe do dokupienia relingi. No może jeszcze okap komina? Zresztą – pożyjemy , zobaczymy, myślę, że takie firmy jak Eduard, czy White Ensign Models nie każą nam długo czekać na swoje produkcje.
Wielkość ma znaczenie? Porównanie wielkości korwety z podstawowymi typami U-bootów VIIC i IX A/B ( w wydaniu Flagmana)
Całości dopełnia instrukcja która sprawia wrażenie przejrzystej i komunikatywnej, producent nie zapomniał o schemacie olinowania.
O niektórych modelach mniej popularnych tematów mówi się, że są najlepsze – bo jedyne. W przypadku Flowerki tak nie jest. Ten model rzeczywiście JEST DOBRY – moje pozytywne wrażenie nie minęło po dokładniejszym obejrzeniu zestawu. Oczywiście, ciekawe jak będzie ze składalnością – pierwsze testy „na sucho” wskazują, że nie będą to klocki lego, ale też nie będzie jakiegoś dramatu. Autor modelu (p. Mirosław Miarka), instrukcję montażu kończy rzadkimi w takich przypadkach osobistymi życzeniami do modelarzy
Życzę zadowolenia z kolejnego ciekawego modelu w kolekcji okrętów wojennych. Myślę że ma ku temu solidne podstawy, bo razem z Miragem wykonał kawał dobrej roboty. A ja pozwolę sobie zażyczyć od Autora i wydawnictwa co najmniej utrzymania wysokiej jakości produktów i szybkiego wprowadzania kolejnych ciekawych modeli do kolekcji okrętów wojennych. Nisza do zagospodarowania jest - korwety, sloopy, eskortowe niszczyciele; wszak floty to nie tylko ogromne pancerne puchy w rodzaju Bismarcka czy szafy do przewożenia samolotów które długo dominowały w ofertach modelarskich gigantów. Dobrze, że powoli zaczyna się to zmieniać.
PS. Dziękuję firmie Mirage Hobby za przekazanie modelu do recenzji.