Zawsze chciałem mieć Harriera, a mój apetyt na ten samolot wzrastał, gdy patrzyłem na jedyną IMHO wartą oglądania scenę z filmu "Prawdziwe kłamstwa" - scenę ataku (cyt.) "szybkościowców lotniczych" na most.
Znając moje marzenie, moja małżonka postanowiła zrobić mi niespodziankę z okazji rocznicy ślubu - niespodzianka się udała, zaskoczenie było pełne i nawet nie przeszkadzało mi (i nadal nie przeszkadza), ze to wersja dwuosobowa, treningowa, a nie bojowa.
Postanowiłem go zrobić jak najszybciej. Ponieważ T-Harrier z tym dużym "łbem" już jest dosyć karykaturalny, postanowiłem zrobić jego najbrzydszą chyba wersję (tak brzydką, że aż piękną), z długim nosem, godnym Cyrano De Bergeraca i takim też ogonem. Okazało się w efekcie, że wcale tak źle nie wygląda i wcale nie jest taki brzydki.
Składał się całkiem nieźle, choć instrukcja pominęła kilka szczegółów (m.in. wentylator silnika), a mechanizm synchronicznego obracania dysz silników skończył w koszu. Reszta była ok. No może poza instrukcją umieszczenia napisów eksploatacyjnych, ale tu kolega dk1970 przyszedł z pomocą - jeszcze raz dziękuję. Kalki kładły się super.
Nie inwestowałem w dodatki, poza maskami do malowania osłon kabiny. Malowany... Humbrolami, bo kolory były trudne do odtworzenia, więc posiłkowałem się instrukcją od modelu Airfixa.
Nie ustrzegłem się "baboli" - zarówno merytorycznych (tu bardzo "pomocna" jest instrukcja modelu), jak i modelarskich. Jakoś muszę z tym żyć. Generalnie jestem zadowolony z pierwszego po latach współczesnego samolotu odrzutowego w tej skali w mojej kolekcji. Następne czekają!
Tyle gadania - teraz fotki (lepszych nie umiem robić, niestety)
Teraz można wziąć pomidory i zgniłe jaja...