spiton napisał(a):W Książce Aleksandra Onoszko jest taki fragment, jak autor odbywał staż w dywizjonie Sunderlandów. Goście lecieli nad Biskaje na wielogodzinny partol, siadali na wodzie, kąpali się grilowali, pili piwo, a pod wieczór do domu. I pewnie dla tego nie mieli rewelacyjnych sukcesów. Onoszko był trochę zdziwiony tym podejściem do żołnierskiego obowiązku, ale cóż. Był tylko stażystą w dywizjonie. I z tego co pisze takie patrolowanie było standardem i wszyscy o tym wiedzieli, bo maszyny przylatywały po czasie kiedy już nie miały prawa mieć kropli benzyny w baku. I nikt się nie martwił ,-))
DZięki Sebastian, jeden fragment na poziomie anegdotki - krotochwili zgrabnie wytłumaczył zagadnienie o którym głupi Anglosasi napisali sporo książek. To jeszcze poproszę o interpretację kolejnego, analogicznego faktu: nasz 304 Dywizjon w służbie Coastal Command. Stracił 14 samolotów i ponad 100 ludzi. Z ponad 30 ataków jakie wykonał (a więc co 20 lotów!) raptem 2 skończyły się zatopieniem U-boota. Pewnie kiepsko patrzali i atakowali, bo latali na banieczce po imprezach (jak to Polacy), a w dodatku mieli zeza od gapienia się na kobity po pubach.
Jeśli ktoś wolałby bardziej złożoną analizę (i po wielekroć bardziej fascynującą!) to polecam chocby "Hitlera wojnę U-bootów" Claya Blaira. Wielkie to i grube, ale pełne opisów zarówno głębszych procesów, jak i jednostkowych, nierzadko heroicznych akcji. Ja ze swojej strony pozwolę sobie zacytować fragment podsumowania swojego bardzo popularnego szkicu jaki zamieściłem jakiś czas temu w "Mówią Wiekach"
[Służba w Coastal Command była bardzo] specyficzna – z jednej strony długie patrole nad Atlantykiem czy Biskajami, były po prostu szalenie monotonne i nużące. Wielu pilotów porównywało swoją służbę do roli kierowców autobusów. Dowódca kanadyjskiego dywizjonu ironicznie wspominał: „Latałem jak idiota, nigdy nic nie zauważyłem, nigdy do niczego nie wystrzeliłem. Do mnie też nikt nie strzelał - wróg, czy chociażby przyjaciel”. To, że służba w lotnictwie morskim była monotonna, wcale nie znaczyła że była bezpieczna. Nad morzem znacząco zmniejszał się margines bezpieczeństwa. Defekt techniczny, czy uszkodzenie maszyny w walce daleko nad morzem stanowiły duże ryzyko. Z biegiem wojny, walki – czy to powietrzne, czy z jednostkami pływającymi – były coraz bardziej zaciekłe i krwawe. Celne trafienie atakującego na małej wysokości samolotu, często oznaczało roztrzaskanie się przy dużej prędkości o wodę, bez jakichkolwiek szans na ratunek dla załogi.
A konkretnie co do lądowań Sunderlanda na środku dużych akwenów - naprawdę bym nie przesadzał. Literatura podkreśla, że to nie była konstrukcja zaprojektowana na ratownictwo morskie, ani na starty i lądowania w akwenach o dużym zafalowaniu i takie lądowania były po prostu ryzykowne (choć zadarzały się - kilka spektakularnych akcji ratowniczych "ad hoc" Sunderlandy miały na swoim koncie). Lądowaniom rekreacyjnym musiały towarzyszyć b. dobre warunki na morzu. Inną sprawą jest specyfika wspomnień, które lubią się karmić wydarzeniami barwnymi, anegdotami, które często są marginalne lub dość rzadkie etc. Bo o czym innym pisać? Jak się 50 mil latało w jedne i w drugie i tak przez 6 godzin a jeszcze 4 godziny dolot do strefy i powrót? I tak przez całą turę?








